Krzysztof Kamil Baczyński "Gimnazjum imienia Boobalka I"

Data ostatniej modyfikacji:
2010-08-31

(fragmenty)

Hasio Sypa zdał do gimnazjum.

(...)

Po wyprowadzeniu do kościoła i szeregu innych obrzędów rozpoczął się rok szkolny. I pierwszy rok był bardzo ciężki, nim się Hasio wciągnął we wszystkie arkana tej mafii.

(...)

Po dwóch tygodniach Hasio dostał pierwszą dwójkę z matematyki, gdyż pan profesor spytał, ile to czyni 18 razy 5, a Hasio miał nieostrożność spytać, co to znaczy "czyni", bo nigdy jeszcze czegoś podobnego nie słyszał. "Ach, nie wiesz, co to jest "czyni"? Siadaj, masz dwóję". I pan profesor stwierdził raz na całe życie, że Hasio jest tępy i matematyki nigdy nie pojmie. Od tej pory Hasio przestał się w ogóle uczyć matematyki, bo i tak nie warto.

(...)

W trzeciej klasie były rachunki. Profesor Teotyp siedział bezwładnie za stolikiem i bębnił palcami po stole. Uchaaa... ziewał czasami i skrobał brudnym palcem brzeg zeszyciku ze stopniami. Lekcja trwała już 15 minut. Uczniowie rozłożeni w najfantastyczniejszych pozycjach męczyli się w ławkach, dłubiąc w nosie, licząc klepki w podłodze i czyszcząc leniwie paznokcie. Muchy krążyły coraz wolniej, wolniej, rozmazując atrament po zeszytach. Wtedy profesor Teotyp pojął, że tak dalej być nie może, że trzeba tych łotrów ruszyć z miejsca, podekscytować, choć sam czuł całkowitą niemoc we wszystkich członkach. Nagle ryknął:
- Elisiewicz! - Z ostatniej ławki zwlókł się senny drab, bardzo poczochrany, i spojrzał nieprzytomnie dokoła.
- Elisiewicz znów czytał kurier sportowy?
- Co? - spytał bezdźwięcznie uczeń.
- Widzisz, Elisiewicz, takiś wielki i długi, a rozum masz taki krótki - zażartował profesor z rezygnacją.
Uczniowie jak ukłuci szpilką skurczyli się i zapadli w zupełne przygnębienie od tej próbki humoru.
- Chodź no tu do tablicy. Pisz. - I Elisiewicz pisał, pisał, pisał, a Teotyp dyktował. Potem posadził Elisiewicza na miejsce i zaczął tłumaczyć bez wiary w to, co mówił: jakieś tam trójkąty o polach, równoległe do przekątnej..., rzutując..., według twierdzenia..., podstawiamy - i wiedział sam doskonale, że to zupełnie nic nie znaczy, że to całkowita mistyfikacja. A uczniowie obserwowali jego powolne ruchy i nie wierzyli w nic. To wszystko była nieprawda, Teotyp zgrywał się, błaznował, udawał wykład, rozkładał ręce, przybierał pozę przekonywającą, to znów zamyśloną, ale nic, nic nie mówił naprawdę. Teotyp udawał i mistyfikował. Tablica pokrywała się wirującymi znaczkami, alfami, ipsylonami i liniami, które wiodły w nieskończoność, będąc kredą. W końcu profesor rozłożył ręce, uśmiechnął się niewyraźnie, zasmarował ostatni skrawek tablicy szeregiem krzyżyków, które w żadnych książkach nie były używane, po prostu nie znaczyły nic - ot krzyżyki, żeby wszystko zapisać.
- No i co? - zapytał w końcu. - No i co? Stypalski, zrozumiałeś co z tego? - Gdzieś w ostatnich ławkach (w tej klasie nie było pierwszych ławek) podniósł się mały, gruby Stypalski i wodził zdumionym wzrokiem po klasie:
- Co, proszę?
- Nie żadne "co proszę", tylko czy zrozumiałeś?
- Aha, naturalnie - mruknął arogancko Stypalski i zwalił się na ławkę, aby powrócić do wprawiania w jej twarde drzewo małego lusterka kieszonkowego.
- Wstań no, Stypalski, jużeś spoczął na laurach? - Stypalski uniósł się niechętnie.
- Bo co?
- No, grzecznością, smarkaczu, nie grzeszysz, powiedz no, co zrozumiałeś?
- A, o, to wszystko - wskazał Stypalski niedbałym ruchem ręki na tablicę i usiadł. W Teotypie coś zabulgotało, a potem ryknął.
- Wstań i stój, Stypalski, dość tego siadania. Co to jest na tablicy? - Było to pytanie zupełnie bezczelne ze strony Teotypa, ponieważ sam nie umiałby na nie odpowiedzieć. Toteż Stypalski otworzył usta i zająknął się.
- a... e... dy..., no, to jest takie... takie liczenie... - Teotyp opadł jak pęknięty balon na ławkę, ale znów się poderwał i zawołał.
- To wytłumacz, jak zrozumiałeś, to wytłumacz! - I w jednej chwili doprowadził Teotyp do krótkiego spięcia. Wiedząc, że jego bezsensowne rysuneczki na tablicy nie mają żadnego znaczenia, zażądał czegoś tak nieprawdopodobnego jak wytłumaczenie. Chciał po prostu, żeby się to wszystko wydało, żeby już przestał udawać, że wie, co robi, a oni, uczniowie, że coś z tego pojmują. W tej chwili rozległ się w klasie hałas. To chłopcy przewrócili ostatnie ławki wysypując z nich tornistry i książki, rozległ się szelest i tupot bosych nóżek - to białe myszki Józia Laka uciekły z tekturowego pudła i rozbiegły się wszędzie. Rozległ się plask - to żółta ściereczka od tablicy wyleciała jak z procy w powietrze i rozwijając się jak spadochron, opadła na łysinę profesora Teotypa. Profesor na chwilę zamarł ze zgrozy, ale już podskakując na jednej nodze dopadł do ścierki i wywijając nią w powietrzu, zawołał.
- Głupki, myślicie, że się was boję. Chodź który na boksy, to popamiętasz. 

 

Powrót na górę strony